Uwaga

Jeżeli jesteś tu po raz pierwszy, powinieneś wiedzieć, iż opowiadanie tu zamieszczane to yaoi, traktujące o miłości męsko-męskiej (a dokładniej yaoi na podstawie anime "Kuroshitsuji" z paring'iem Sebastian x Ciel). Jeśli nie odpowiada ci coś takiego, proszę, opuść stronę bez zostawiania żadnych obraźliwych komentarzy. Z góry dziękuję.

Historia wstawiona na tym blogu to nie moje jedyne opowiadanie. Jeżeli interesuje Cię przeczytanie yaoi w innym stylu, zapraszam serdecznie na Moje Lapidium, gdzie znajdziesz moje autorskie opowieści ^w^

piątek, 1 marca 2013

Epilog


            Drewniana ławka w parku nie należała do najładniejszych i była niewygodna. Obdrapane oparcie i siedzenie uwierały, lecz jedyną alternatywą pozostawały gałęzie drzew, jeszcze gorsze, niźli ta, pożal się Boże, kładeczka.
            Zieleniejącą trawę rozświetlały promienie późnowiosennego słońca, które grzało majowymi dłońmi cały świat. Wzdłuż alejki przeszła nagle grupka nastolatków, krzyczących i śmiejących się głośno z czyichś słów. W pewnym momencie ich wzrok padł na chłopca, siedzącego na ławce.
            Szaro-niebieskie włosy swobodnie okalały jego bladą twarz. Długie rzęsy zamkniętych powiek rzucały cień na policzki. Czarna przepaska na prawym oku sprawiała dość przykre wrażenie. Luźna, jasnoniebieska koszula ukazywała niewyraźny zarys wątłego ciała. Smukłe dłonie z czarnymi paznokciami leżały splecione na kolanach.
            Dzieci widywały go niemal co dzień, zawsze milknąc podczas tej niesubtelnej kontemplacji obcego, który albo miał zamknięte oczy, albo patrzył w niebo. Nikt go nie znał ani zeń nie rozmawiał. „Blady” nie pojawiał się w żadnej szkole, choć nie wyglądał na znacznie starszego od nich. Raczej na chuderlawego trzynasto- lub czternastolatka.
            Choć wszystkie zżerała ciekawość, żadne nigdy nie podeszło do chłopca. Może ze względu na jego nieodgadnioną minę, może na bijącą od niego dziwną aurę, a może przez mężczyznę obok, który towarzyszył mu dzień w dzień?
            Tak, był z nim jeszcze ktoś.
            Stosunkowo młody, wysoki i równie blady brunet o zabawnie ściętych włosach. Czarne kosmyki pazurkami zaznaczały krawędzie żuchwy. Ubrany zwykle w monochromatyczne barwy, zawsze zarzucał na ramiona nieobcisłą marynarkę. Jego mimika jednak wyrażała znacznie więcej od dzieciaka. Często obserwował ludzi, nieraz uśmiechając się w tajemniczo spokojny sposób. Lecz czasem patrzył na niebieskookiego swymi – jak uważał każdy – pięknymi, mahoniowymi oczami, wpadającymi pod światło w burgund lub ciemny szkarłat. Tym, co go wyróżniało – poza, rzecz jasna, niezwykłą urodą – były także czarne rękawiczki, które zawsze wdziewał; czy był upał, czy deszcz.
            Dzieci patrzyłyby nań pewnie jeszcze długo, lecz spłoszyło je spojrzenie bruneta, który podniósł brew w zdziwieniu, jakby naprawdę nie rozumiał, czemu grupka nastolatków ich obserwuje. Szybko większość odwróciła wzrok lub zaczęła bezsensowne rozmowy. W końcu padła propozycja pójścia na lody, na co niemal wszyscy zareagowali głośnym entuzjazmem, jakby obcy musieli słyszeć, że ich odejście nie wiąże się nijak z obiektami obserwacji.
            Przypadkowa wrona zakrakała głośno, przelatując z gałęzi na gałąź. Obruszony, chory liść spadł na dół, muskając twarz chłopca. Ten otworzył chabrowe oczy i jakby przez przypadek jego wzrok padł prosto na wahające się przed odejściem, czternastoletnie z wyglądu dziewczę. Miało kręcone, długie blond włosy i okrągłe zielone oczy. Przypominało mu ono o dawnej znajomej.
            Dziewczyna nieśmiało spojrzała na wyczekującą jej grupę, po czym uśmiechnęła się przepraszająco i niepewnie postąpiła parę kroków w stronę obdrapanej ławki. Reszta dzieci wytrzeszczyła oczy, podziwiając jej odwagę lub dziwiąc się lekkomyślności.
            Już po chwili blondynka znalazła się przy nich. Chłopiec nie odrywał odeń wzroku, siedząc nieruchomo. Jego wysoki towarzysz podniósł kąciki ust w cynicznym uśmiechu, który błąkał się po wargach, ledwo wstrzymywany.
            -Em... Cześć. J-jestem Emily, a ty? – Zagadnęła w końcu, kierując pytanie ku niebieskookiemu i wyciągając dłoń na powitanie.
            Wydawało się, że nim usłyszy cokolwiek, minie wieczność, a błękitne oczy wyżrą w niej pokaźną dziurę, zabijając jedynie obojętnością. Drgnęła zatem, kiedy odpowiedź nadeszła po niedługim momencie.
            -Witaj, Emily. Mam na imię Ciel – chwycił ją zimnymi palcami za dłoń, skłaniając głowę i delikatnie ściskając, puściwszy po chwili. Jego głos zdawał się mieć ciemną, mroczną barwę, choć był spokojny i opanowany. Tak bardzo, że aż zbyt.
            -A... Acha – bąknęła dziewczyna, rumieniąc się ze wstydu, że nie umiała wydusić z siebie nic inteligentniejszego.
            Niespodziewanie odezwał się mężczyzna obok, patrząc na chłopca z arogancją w oczach. Przez głowę przemknęła jej myśl, że brunet, wbrew ich opinii, nie mógłby być ojcem niebieskookiego, gdyż zbyt się od siebie różnili.
            -Chciałeś chyba powiedzieć hrabia Ciel Phantomhive, paniczu.
            Chłopiec zgromił go spojrzeniem, tak surowym, że po plecach Emily przeszedł dreszcz. Jednak nie zwróciła na to zbytniej uwagi, zszokowana informacją.
            -Czyli, że ty jesteś jakimś hrabią, a nie jego synem? – Palnęła bezmyślnie. – To znaczy, pana synem? – Poprawiła się, niepewnie zaplatając palce.
            Ów Ciel syknął cicho, a raczej prychnął pogardliwie, po czym rzekł:
            -To mój pies. Kamerdyner. Nie ma potrzeby silić się wobec niego na grzeczność. I tak, pochodzę z rodziny szlacheckiej.
            -Paniczu, nieładnie jest kazać młodej panience stać – rzucił w pewnym momencie brunet, jakby wcale nie usłyszał niewątpliwej obrazy pod swoim adresem. Następnie sam wstał, ustępując miejsca zielonookiej.
            Emily kątem oka spojrzała za siebie i zauważyła pozostałe dzieci, które wpatrywały się w nią z niekłamanym zachwytem i podziwem, gdy zasiadała na ławce przy obcych. Sama była zadowolona z siebie i tego, że się nie wycofała. Nie dość, że dowiedzie, iż obcy nie są jakimiś dziwadłami (nie lubiła tego słowa), to jeszcze może zbliży się i zapozna z tym chłopcem? W końcu, co by nie mówić, ten Ciel spodobał się jej chyba już za pierwszym razem, gdy zjawili się w parku.
            -Uhm... Skąd właściwie masz imię? Chyba nie jest z angielskiego.
            Zielone oczy skrzyżowały spojrzenie ze ślepiami młodego hrabiego, który wydawał się wcale nieskrępowany nastałą sytuacją. W przeciwieństwie do dziewczyny.
            -Właściwie to żadne imię. Po francusku oznacza „niebo”.
            -Rzeczywiście, brzmi trochę francusko – uśmiechnęła się, licząc, że chłopiec odpowie jej tym samym. Lecz przeliczyła się i jedyną reakcją, z jaką się spotkała, był obojętny wzrok. Nie wiedząc, co może powiedzieć, zamilknęła znów, odwracając wzrok.
            -Paniczu, wygląda na to, że dobrze ci się rozmawia z panienką Emily. Czy powinienem odejść i pójść przygotować posiłek, żebyś mógł zaprosić ją na obiad? – Ciszę przerwała tym razem ironiczna uwaga Sebastiana, niemal chichoczącego. Hrabia spojrzał nań niechętnie, zupełnie inaczej niż na blondynkę. Czyli może nie nudziła go i nie irytowała tak bardzo? Ale ów wzrok mógł również oznaczać, że propozycja bruneta nie spotkała się z sympatią niebieskookiego.
            -Nie żartuj sobie, Sebastianie. To chyba oczywiste, że zaprosiłbym ją na obiad – odrzekł, a następnie zwrócił się do niej, nieco zszokowanej informacją. – Emily, czy chciałabyś mi dziś towarzyszyć? Rzecz jasna, potem Sebastian odprowadzi cię do domu, żeby nikt nie poczuł się zgorszony.
            Mimo że jego słowa zdawały się brzmieć nieco dziwacznie, jakby z zupełnie innej epoki, dziewczyna przytaknęła ochoczo, uśmiechając się szeroko. Ciel wstał i grzecznie podał jej dłoń, oferując również ramię, pod które chętnie się chwyciła, ukradkiem pokazując język wściekłej, rudowłosej Mary.
            Tamta zawsze mówiła, że chłopak musi być świetny i kiedyś ją zagada, bo patrzył na nią parę razy „flirtująco”. Lecz teraz to Emily szła z niebieskookim do domu, zaproszona przez niego samego.

            Mieszkanie młodego hrabiego nie należało do największych, jednak było urządzone stylowo, elegancko i naprawdę pięknie. Miłe oku barwy czerwieni, szarości, błękitu i czerni pokrywały ściany wysokich pokoi. Drewniany parkiet musiał mieć już sporo lat, gdyż skrzypiał przyjemnie pod stopami, nawet przykryty pięknym dywanem. Dobrane ze smakiem obrazy i meble jeszcze podkreślały wrażenie luksusu. Ale czegóż się spodziewać, skoro niebieskooki pochodził ponoć z rodziny szlacheckiej? Zaraz, na nazwisko miał chyba Phantomhive... Zielonooka zapamiętała sobie, żeby potem je wygooglować.
            -Emily, Sebastian zaraz poda do stołu. Usiądźmy tymczasem – Ciel wskazał dłonią dwa fotele, obite najwyraźniej drogim i szlachetnym materiałem. Wyszyte na złoto wzory za tło dostały głęboką czerwień, bardzo ładnie się zeń łączącą. Dziewczyna zajęła jeden, patrząc jak chwilę potem na drugim zasiadł niebieskooki.
            -Cielu... Twój lokaj ma na imię Sebastian? Dość... Zabawnie – powiedziała, chcąc jakoś zagaić do rozmowy milczącego i wpatrującego się w nią hrabiego.
            -Owszem. Lecz przynajmniej przez tę pospolitość jest łatwe do zapamiętania – uśmiechnął się półgębkiem, co sprawiło dość ponure, acz w swoisty sposób miłe oku wrażenie.
            Blondynka pomyślała sobie, że gdyby ten uśmiech rozniósł się z radością po całej twarzy i zagościł w chabrowym oku, młody Phantomhive byłby jeszcze przystojniejszy. Jego mroczne i dość gorzkie oblicze wypaczało bijącą młodzieńczą urodę. Przez chwilę zastanowiła się, co musiał przeżyć, żeby błękitne spojrzenie miało tak dramatycznie dojrzały, wręcz wiekowy charakter.
            -A właściwie, to gdzie są twoi rodzice? – Spytała bezmyślnie, lecz szybko pożałowała, bowiem jakiś cień przemknął po twarzy chłopca.
            -Nie żyją. Od bardzo dawna.
            No to palnęłaś, głupia. I jak się z tego wyplączesz?
            -Och, przepraszam... Nie wiedziałam... – Powiedziała cicho, odwracając wzrok. Postanowiła już nie pytać, choć ciekawiło ją czy mieszka sam z lokajem i skąd ma pieniądze na życie.
            -Nie mogłaś wiedzieć. A zmieniając temat... Powiedz mi, z jakiego domu pochodzisz? - Wydawało się, że niebieskooki nie przejął się wcale jej faux pas, gdy zaczął kontynuować.
            Krótką chwilę Emily patrzyła na niego z niezrozumieniem, zastanawiając się, o co ten pyta. W końcu jednak zdała sobie sprawę, że chodzi po prostu o nazwisko.
            -Ach, jestem Emily Islander. Dlaczego pytasz?
            -Zapewne dlatego, iż przypomina panienka mojemu paniczowi dawną znajomą, zwłaszcza panienki piękne zielone oczy. Czyżbym się mylił, paniczu?
            Niespodziewanie w ich rozmowę wciął się lokaj, podchodząc cicho niczym kot. Młody hrabia spojrzał nań z surową irytacją, podobną tej, którą wcześniej obdarzył czarnowłosego. Blondynka zaś zainteresowała się, kogo znajomego może przypominać. Bo to jednak trochę niemiłe uczucie, gdy ktoś rozmawia z tobą i zaprasza do domu tylko przez wzgląd na podobieństwo, prawda?
            Może to jego była? Albo dziewczyna, która mu się podobała?
            -Mam rozumieć, że twoja bezczelność ma źródło u tego, iż naszykowałeś już stół, Sebastianie?
            -Owszem, paniczu. Proszę o wybaczenie za moją śmiałość – odrzekł brunet, schylając się teatralnie, choć wciąż patrzył złośliwie na chłopca. Emily tymczasem powoli przestawała rozumieć, co się dzieje. I stałaby tak pewnie, nie wiedząc, co uczynić, gdyby nie Ciel, który zaprosił ją do jadalni, gdzie czekały dwa nakrycia.
            -Na dziś przygotowałem szlachetny ser camembert panierowany na grillowanych warzywach. Do tego sos miodowo-musztardowy z delikatnego w smaku miodu lipowego, który doskonale łączy się z pikantną gryką.
            Pyszny zapach rozniósł się po pomieszczeniu, przyjemnie drażniąc nos dziewczyny, której parujące na talerzu danie niemalże prosiło się o zjedzenie jak najszybciej. Lecz z jakiegoś powodu – może przez to, iż była gościem, może winą obarczać trzeba by atmosferę w tym mieszkaniu – obudziły się w niej maniery, wstrzymujące dziką chęć pożarcia dania. Spojrzała na jedzącego już Ciela, po czym chwyciwszy w dłoń widelec i nóż (czyżby były srebrne?), odkroiła sobie niewielki kawałek ciągnącego się lekko sera i zamoczyła go w sosie, zjadając jeszcze trochę warzyw. Tak, lokaj miał rację. Nie tylko miód z musztardą, lecz cała potrawa łączyła się i komponowała w idealny, perfekcyjny sposób, sprawiając niewysłowioną przyjemność podniebieniu, które przyzwyczajono do zwykłych potraw i fast-foodów. Przełknęła prędko.
            -Wow! Genialne! – Powiedziała ciut za głośno, pąsowiejąc szybko. Lecz jej wypowiedź spotkała się z całkowitą obojętnością ze strony niebieskookiego oraz dziękującym uśmiechem mężczyzny. Pokłonił lekko głowę, wpijając w nią spojrzenie niezwykłych, mahoniowych oczu.

            Upłynęły może trzy godziny odkąd Emily przyszła do mieszkania tajemniczego chłopca. Po obiedzie zjedli jakieś owocowe ciasto, którego nazwy nie zapamiętała, lecz smak był równie wspaniały, co panierowanego sera. Spędzili także trochę czasu nad pięknie wykonaną, bardzo starą grą. Dziewczyna odkryła, iż wyprodukowano ją przez XIX-wieczną firmę „Phantom”, co zaimponowało blondynce niezwykle. Rzecz jasna, podobieństwo nazwiska Ciela uderzyło ją niemal tak mocno, co wiek „planszówki”. Po raz kolejny obiecała sobie sprawdzić w internecie, kim jest ów młody hrabia. Może znajdzie też coś o jego rodzicach?
            W końcu jednak zadzwoniła do niej matka, każąca jej wrócić niemalże natychmiast. Dokończyli szybko grę (którą jakimś cudem wygrała) i zielonooka zaczęła się zbierać.
            -Naprawdę, dziękuję za to zaproszenie. Masz tak ładne mieszkanie, że ci szczerze zazdroszczę. Bardzo chciałabym w takim mieszkać. Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś się zobaczymy. Mogę dostać od ciebie numer? – Z rozpędu wyjęła komórkę.
            -Przykro mi, nie posiadam telefonu. Ani komórkowego, ani stacjonarnego. Ale cieszę się, że ci się podobało – odpowiedział chłopiec, idąc z nią do przedsionka. – Sebastian odprowadzi cię do domu, tak jak obiecałem. Dziękuję, że przyjęłaś moją ofertę.
            Lokaj otworzył drzwi, przepuszczając blondynkę, która uśmiechała się niepewnie, choć szeroko cały czas. Pożegnała jeszcze Ciela, po czym wyszła wraz z brunetem.
            Ciepłe promienie zachodzącego powoli słońca ogrzewały chodnik, w nielicznych miejscach ocieniony liśćmi niewielkich drzew. Ta majowa sobota należała zdecydowanie do jednych z jej lepszych dni.
            Wreszcie dotarli pod drzwi kamienicy, w której mieszkała. Wyglądały tak skromnie w porównaniu z tym, co oferowały „wrota” do domu młodego hrabiego. Westchnęła cicho, odwracając się ku brunetowi.
            -Dzięki za odprowadzenie. Miło z twojej strony, Sebastianie – powiedziała do niego, uśmiechając się. Ten odpowiedział grzecznym pokłonem.
            -To byłoby nieetyczne, gdybym pozwolił panience wracać samej przez miasto, zatem proszę nie dziękować. Cieszę się również, że spędziłaś z moim paniczem czas, gdyż nieczęsto miewa gości, zaś nieprzychylne spojrzenia twych rówieśników często go irytują. Do widzenia, panienko Emily – odwrócił się w stronę, z której przyszli i zaczął wracać.
            Zielonooka odrzekła „Do widzenia” i już miała wejść do domu, gdy przypomniała sobie, że trapiła ją jeszcze jedna kwestia.
            Kogo ja przypominałam Cielowi?
            Odwróciła się tam, gdzie powinien być lokaj, lecz... Ujrzała jedynie pustą ulicę. Mały samochód właśnie wyjeżdżał zza jej ramienia, będąc jedynym ruchomym obiektem w okolicy. Dziewczyna zdębiała z otwartymi ustami. Bo przecież, jak to możliwe?
            Wieczorem zaś przeżyła duży szok, pomieszany z dezorientacją i lekkim strachem. Tak jak postanowiła, sprawdziła w internecie dane chłopaka. Tak, firma „Phantom” należała niegdyś do bogatego i wpływowego rodu Phantomhive’ów, lecz po śmierci ostatniego z jego dziedziców, została odsprzedana w ręce różnych ludzi. Ów ostatni dziedzic zmarł jednak w wieku 13. Przeczytała, że był on niskim chłopcem o ciemnych włosach i niebieskich oczach. Miał na imię Ciel Phantomhive.

            Młody hrabia siedział na obitym burgundem fotelu, czytając jedną z niedawno kupionych książek. Szaro-niebieskie włosy opadały z gracją na blade policzki, kiedy ten odwracał kolejną stronę. Przed nim piętrzyło się kilka regałów, na których stały jedynie jego ulubione pozycje.
            W pewnym momencie odłożył dzieło na stolik przed nim i usiadł wyprostowany. Zamknął jedyne widoczne oko, z pozoru relaksując się. Lecz gdy otwarł je na powrót, chabrowy błękit ustąpił miejsca głębokiej czerwieni, przeciętej pionową jak u kota źrenicą.
            -Sebastianie, nie próbuj mnie podejść. Już od dawna czułem, że wróciłeś – powiedział w pewnym momencie, wciąż patrząc przed siebie niczym niewidomy.
            -Wybacz mi, paniczu, jednak nie mogłem się powstrzymać przed kolejną próbą – odpowiedział mu arogancki głos, dochodzący zza fotela. Dłoń w czarnej rękawiczce jakby znikąd zmaterializowała się na oparciu, zaś lokaj z takimi samymi oczyma, co chłopiec, nachylił się nadeń, uśmiechając cynicznie. – Widzę, że chwile spędzone z ludźmi bardzo ci służą. Wydajesz się nader zrelaksowany.
            Chłopiec żachnął się, obdarzając go zirytowanym spojrzeniem. Mierzyli się wzrokiem przez jakąś chwilę, aż czarnowłosy z cichym chichotem wyprostował się i obszedł siedzisko.
            -Chyba dałem ci za dużo swobody. Zbyt frywolnie sobie poczynasz, psie– rzekł chłopiec, kładąc ręce na kolanach.
            -Ależ skąd, paniczu! Ja jedynie zauważam fakt twego zadowolenia ze spotkania z dziewczęciem, które niezwykle przypominało panienkę Elizabeth. Widziałem, że w parku obserwowałeś ją czasem. Nie dziwota zatem, iż radujesz się, z tego, że nie potraktowała cię ona jak większość dzisiejszych dzieci.
            -Doprawdy, Sebastianie... Współczesne czasy brzydzą mnie pod względem braku manier. A minęło zaledwie dwieście lat z hakiem.
            Lokaj podniósł brew z rozbawieniem na twarzy i zbliżył się do hrabiego. Powoli jego usta musnęły wargi chłopca, który odruchowo odpowiedział na ów delikatny pocałunek.
            -Paniczu, pamiętaj, że dla mnie czasy, w których zaproponowałem ci kontrakt, były obrzydliwym, groteskowym teatrem niegdysiejszych pięknych lat. To jedynie postęp, któremu poddać się musi każdy. Nawet demon.
            Tym razem Ciel spojrzał nań ze zdziwieniem. Oblizał wargi, po czym odepchnął dłonią demona i wstał. Już miał wychodzić, gdy dodał jeszcze:
            -Czyżby? Z tego, co wiem, Shinigami wyprzedzają te lata o parę wieków. Ich kosy śmierci... Szkoda marnować głosu. Lepiej przygotuj mi kąpiel.
            Wyszedł do innego pokoju, zostawiając lokaja samego. Ten zaś pokłonił się zamykanym drzwiom z cichym „Tak, mój panie”.
            Ciel tymczasem znalazł się w gabinecie. Usiadł przy biurku, tak różnym od tego, które posiadał w swym domu. To było skromniejsze i niższe, acz idealnie wpasowywało się w klimat pomieszczenia. Jego dłoń o czarnych paznokciach sięgnęła po wieczne pióro w kałamarzu i, otworzywszy drugą ręką jakiś gruby notatnik, zaczął pisać starannie, śledząc swymi demonicznymi oczyma kaligrafowany tekst.
            Po jakimś czasie odłożył pióro i zamknął jedną z wielu już kronik. Reszta stała na dwóch półkach powieszonych na jednej ze ścian. Wtem usłyszał ciche, kocie kroki lokaja, który nawet nie zadał sobie trudu zapukania do drzwi, jedynie otwierając je szeroko.
            -Kąpiel gotowa, paniczu.
            Młody demon wstał i udał się w stronę mężczyzny. Ten objął go w pasie i wziął nagle na ręce, na co chłopiec syknął wściekle niczym rój szerszeni. Brunet nie zafrasował się ani trochę, po chwili całując mocno hrabiego. Ten zaś oponował jedynie krótki moment, pozwalając w końcu się zanieść do łazienki.

            „19 maja 2012 roku, sobota. Dzisiejszego dnia moje obecne mieszkanie odwiedziła dziewczynka, Emily Islander. Uderzało mnie jej niezwykłe podobieństwo do lady Elizabeth Middleford. Jak napisałem, z pewnego źródła wiem, iż Lizzy zmarła w Londynie od gorączki popołogowej, urodziwszy jakiemuś hrabiemu czwórkę dzieci. Możliwe, iż owa Emily jest jej potomkinią.
            Ten podły demon wciąż próbuje mnie złamać. Uważa, iż da radę zwyciężyć i zdominować choćby na chwilę. Tak, istnieją momenty, gdy to od niego jestem zależny, jednak zdarza się to jedynie nocami. Lecz sam również nie mogę rzec, abym górował nadeń w jakikolwiek sposób poza relacją, stworzoną przez kontrakt. W tej grze chyba nie będzie można powiedzieć sobie „szach-mat”, gdyż ta rozgrywka skończy się jedynie wraz z wiecznością.”

***

Epilog. Prawdziwy koniec. Cóż, oczywiście bardzo się cieszę, że udało mi się zakończyć moje pierwsze, tak długie dzieło, lecz czuję smutek, iż dalsze losy moich kochanych demonów będą istnieć jedynie w krainie weny, do którego wstęp mam jedynie chwilami. Niemniej, na sam koniec chciałabym podziękować paru osobom, bez których nigdy nie zakończyłabym "Chekku-meito".
Przede wszystkim kłaniam się w pas przez Grell Sutcliffe, Malumem i Brukwią, moim trzem adoratorom na podium pierwszych komentarzy. Dzięki wam spędzałam miło czas, gdy nie dawałam rady wydusić z siebie ani słowa. Następnie Love Buzz, która znalazła mnie właściwie jako pierwsza, jeszcze na innej stronie (pamiętam cię nadal!) oraz Silencio - mój wielki, wręcz ogromny autorytet pisarski, który potrafi ze mną porozmawiać, przez co mam ochotę skakać. Później kolejno pragnę wymienić Murasaki, Amelię Waw, Cecylię, SadisticSmile, Shiemi, Jolkę2300, Cherry Bomb, Melancholijne Kocię, Michiyo M, Zielonemu glutowi, Shimie oraz wszystkie niepodpisane anonimy. Każdy z tych komentarzy podbudowywał mnie, przekonując, że może jednak nie jestem tak beznadziejnym, banalnie piszącym idiotą, a tylko trochę mniej. Chcę także podziękować serdecznie Lumi, bez której nie ujrzelibyście w tej historii paru wątków (między innymi czarnego Kyny), a bez której ja nie mogłabym wytrzymać. Wszystkich was wielbię za poświęcenie mi choćby chwili. I cieszę się, że jednak dałam radę otworzyć to zgrzybiałe coś i wstawić moje opowiadanie do niezbadanych czeluści internetu.
Kolejne opowiadania będę (a przynajmniej się postaram) zamieszczać na nowym blogu. Jeśli ktoś stąd zechce przeczytać coś zupełnie mojego, oto link: http://moje-lapidium.blogspot.com
Dziękuję wszystkim jeszcze raz. Te kilkanaście tygodni było dla mnie sporą przygodą, wzbogaconą o was właśnie. Cieszę się, że ktoś dotarł aż tu. A teraz, bywajcie ^w^

piątek, 22 lutego 2013

Rozdział XXIV

            O dziwo, blondyn był sam. Bez strachu patrzył w oczy demonicznemu chłopcu, który w każdej chwili mógł go zabić. No właśnie – mógł. Gdyby tylko to zrobił, wszystko skończyłoby się łatwo i szybko...
            Rakoczy bez wahania wyciągnął rękę i chwycił nią za poły jego marynarki. Ciel nawet się nie opierał i już po chwili znajdował się poza Lapidium, nieskrępowany żadnymi sznurami ani nie otumaniony trucizną. Podniósł jedną brew, posyłając mężczyźnie spojrzenie pełne pogardy i nieskrywanego, niechętnego zdziwienia. Ten jednak nie zareagował nijak, ciągnąc go za przedramię, jakby prowadził niesprawnego demona. Tymczasem tak nie było.
            Gdy młody hrabia już miał coś powiedzieć, blondyn niespodziewanie puścił go, cofnął się i zatrzasnął głośno wielki kufer, więżąc wewnątrz Sebastiana. I, choć tym razem zostawił – jak się okazało – otwartą kłódkę, nic nie wskazywało na to, aby lokaj mógł się wydostać.
            Do diabła, co się dzieje?
            Czerwone oczy poczęły patrzeć uważniej; z warg zniknął błądzący gdzieś do tej pory pobłażliwy uśmiech. Oczywiście, wiedział od początku, że coś się stanie. Nie mogło im tak łatwo pójść. Lecz teraz wątpliwości, otaczające krnąbrny umysł, zaczęły gęstnieć niczym chmura ciemnego, szarego dymu z ogniska.
            Fioletowooki tymczasem wrócił doń. Wyciągnął rękę, jakby zapraszał do tańca. I właściwie można by na to tak patrzeć, gdyby nie zaciśnięte usta i przymrużone w surowości ślepia. Ciel znieruchomiał.
            -Chodź tu, szkaradna ohydo. Brzydzę się, bo czuję, jak gdybym miał dotykać szlamu, lecz muszę to zrobić, żeby się ciebie pozbyć. I nie myśl nawet o ucieczce. Nie masz najmniejszych szans.
            Zadrżał w duchu. Nadal nie miał pojęcia, o co może chodzić. Nie, wiedział, rzecz jasna. Przyszedł czas, żeby go „zabić”. Tyle że... To miało wyglądać inaczej, prawda? Przecież łowcy mówili coś o ceremonii i później oddaniu go w ręce kogoś innego, ale... O co tu chodziło?
            Ostatecznie jednak nie podał ręki Bleedermanowi, ale podszedł doń, patrząc spode łba z pogardą.
            Niech myśli, iż wiem, że umrę. I że się nie boję.
            Mężczyzna żachnął się, kręcąc głową.
            -Głupi. Dobrze, że już wkrótce sczeźniesz.
            Nie odpowiedział.
            Rakoczy znów chwycił go za ramię i mocno pociągnął za sobą. Zatrzymał się na środku pomieszczenia, dokładnie w centrum pentagramu z krwi Kyny. Chłopiec zauważył nadal poniewierające się truchło kota i gniew wezbrał weń na nowo. Zimna maska obojętności zakryła i to, pozwalając mu zachować dumę.
            Nie teraz. Jeszcze nie teraz.
            Blondyn tymczasem schylił się i wziął w dłonie duże, żelazne kajdany. Zimny metal chwycił jego nadgarstki, gdy zatrzasnęły się one na rękach niebieskookiego, który musiał przyklęknąć. Wiedział on, że nie są to zwykłe łańcuchy, lecz podobne tym, które dały radę unieruchomić Sebastiana.
            Bez słowa mężczyzna oddalił się. Lecz nie wyszedł, jak podejrzewał Ciel. Wręcz przeciwnie.
            Wydawać by się mogło, iż zamknął Sebastiana, aby nie uciekł i przeczekał katusze jego panicza. Tymczasem plan łowców był chyba inny. Bowiem Rakoczy podszedł do Lapidium na powrót.
            Wyciągnąwszy zza pazuchy niewielką strzykawkę, szybko otworzył wieko tej pięknej, zdobionej trumny dla demonów. Michaelis musiałby wiedzieć, że ma zareagować, uciec czy też powalić mężczyznę, żeby wyrwać się z rąk oprawcy, jednak widocznie nie słysząc żadnego rozkazu, został błyskawicznie ugodzony miedzianą igłą. Substancja zadziałała szybko, gdyż krwiste oczy szybko zmatowiały i zmieniły barwę na piękny mahoń.
            Bleederman pociągnął go za ramię i szarpnięciem nakazał stanąć na posadzce. Demon wykonał to dość niemrawo, acz bez wątpienia wciąż świadomie. I tak, jak młodego hrabię, blondyn przykuł go do tej ściany, tej samej, co wczoraj.
            Wreszcie Rakoczy wrócił do chłopca. Nachylił się nadeń, uśmiechając paskudnie, po czym poprawił dłonią rozczochrane, szaro-niebieskie kosmyki. I znów ujrzał w fioletowych oczach coś dziwnego, jakby proch lub popiół na zieleniącej się łące. Niewłaściwy widok, kłócący się z wszechobecną pogardą i nienawiścią. A może wpisujący się w ten gniewny kanon, lecz zwyczajnie silnym kontrastem? Tego Phantomhive nie umiał stwierdzić, gdyż ponownie mężczyzna odsunął się, zbliżając do drzwi.
            Zanim wyszedł, odwrócił się jeszcze raz.
            -I nadszedł wasz czas, plugawe larwy. Nie skłamię mówiąc, że mi przykro. Jestem wręcz rad, że już nigdy nie ujrzę tych wstrętnych, nachalnie ludzkich twarzy. To wasza ostatnia godzina.
            Otworzył skrzypiące drzwi i opuścił piwnice, pozostawiając demony w milczącej niepewności. A nawet, jeśli nie oba, w niebieskookim naprawdę zalęgły się wątpliwości.
            Kiedy kroki ucichły, spojrzał na wiszącego bezwładnie Sebastiana. A przynajmniej, dotychczas „bezwładnie”. Zobaczył bowiem w przymrużonych oczach drwinę, która błyskała krwawą smugą, tańcząc po tęczówce. Podniósł brew w niekłamanym zdziwieniu.
            -Paniczu. Jeśli ten śmieć nie kłamał, w ciągu godziny powinienem odzyskać wręcz nadto siły, aby zerwać łańcuchy i pokonać resztę łowców – rzekł lokaj. Na kąciku jego ust kołysał się i błąkał arogancki uśmiech.
            -Jesteś niezwykle pewien siebie, Sebastianie. Ale kiedy dam ci sygnał, masz najpierw uwolnić mnie, rozumiesz?
            Demon schylił głowę w parodii ukłonu.
            Znów udawałeś, perfidny psie.

            Godzina wyczekiwania mijała powoli. Młody hrabia nasłuchiwał cały czas czy ktoś wreszcie nie schodzi. Zimne kajdany, choć nie mogły zrobić mu krzywdy, uwierały. Gdyby był człowiekiem, nogi dawno zdrętwiałyby mu na zimnej posadzce.
            Wreszcie rytmiczne stukanie butów na schodach przerwało ciszę. Dwanaście osób nie spieszyło się z zejściem do nich, jakby specjalnie przedłużały ten moment, chcąc wzbudzić zaćmiewającą martwy umysł pożogę strachu w demonach.
            Drzwi głośno obwieściły dwóm oczekującym nadejście ich korowodu śmierci. Łowcy demonów ubrani byli z pozoru normalnie, lecz czarne płaszcze z wyszytym na plecach, wijącym się złotą nici wężem, zarzucone na ich ramiona nadawały mężczyznom powagi, mocno podkreślając, że dziś, już za chwilę stanie się coś ważnego i wyjątkowego.
            Teraz Czwórka wyraźnie wybijała się z tego tłumu. Każdy z nich miał przy sobie wyjątkową broń. Ten, którego Rakoczy wczoraj nazwał Jose de Dragón trzymał długą, zdobioną szmaragdowym metalem włócznię o dużym, nie ząbkowanym, ale wręcz szarpanym na brzegu grocie. Obok niego stał stosunkowo niski człowiek z łysiejącą już głową. W jego ręku znalazło swe miejsce narzędzie, przypominające tasak, na którego ostrzu wiły się wykute starannie misterne pędy bluszczu, zwijającego się i pełznącego niemal po całej broni. Trzeci z nich, najmłodszy, dzierżył opieraną niedbale na ramieniu kosę barwy miedzi. Metal jednak na pewno był znacznie twardszy, gdyż inaczej nie wytrzymałby tak perfekcyjnego ostrzenia, dzięki któremu wzdłuż jego dolnej krawędzi ciągnęło się piękne, rdzawe pasmo.
            Sam Bleederman trzymał mocno duży, piękny Morgenstern z również zdobionego srebra. Ciel jednak założyłby się o cały dzień własnego lokaja, że pod szlachetnymi głowami wygrawerowanych jeleni kryje się gruby łańcuch, zmieniający broń w śmiercionośny korbacz.
            Ciekawe, którego z nas chcą wziąć na katusze jako pierwszego?
            Szybko dowiedział się, że owym celem będzie on, gdyż cała „wspaniała” Czwórka podeszła doń z powagą w oczach, przeszywając młodszego demona. Ciel w głębi egoistycznego siebie chciał myśleć, że chcą wpierw zabić jego jako ważnego hrabiego Phantomhive’a, lecz podświadomie zdawał sobie sprawę, iż zwyczajnie pragną zostawić sobie „smaczniejszy” kąsek w postaci chyba długo poszukiwanego przezeń Sebastiana jako danie główne tego obiadu morderców.
            -Piętnastoletni demonie, obecnie Cielu Phantomhive’ie. Jako łowcy demonów, za niemoralny byt bestii z piekieł, który prowadziłeś dotychczas, skazujemy cię na wieczne unicestwienie, wpierw zrywając twój kontrakt przeczący Bogu. Giń zatem boleśnie, bowiem twoja dusza nie dostąpi już zbawienia – te słowa jak ma zawołanie wypowiedzieli wszyscy czterej.
            Rakoczy podszedł najbliżej niego i, położywszy dłoń na bladej twarzy chłopca, odwrócił ku sobie. Wyciągnął nagle mały, żelazny przedmiot przypominający miniaturę przyrządu do piętnowania bydła. W symbolu jednak nie znajdowały się niczyje inicjały, ale najzwyklejszy pentagram, wielkości idealnie pasującej do znaku kontraktu z demonem.
            Ciel nie tyle wiedział, ile czuł, co zaraz się stanie. Nagle przerażająca wizja oddzielenia go z Sebastianem zmroziła umysł chłopca, doprowadzając niemal do drżenia. Jednak wciąż był demonem, dzięki czemu zdołał się opanować i cierpliwie czekać na właściwy moment, do którego było coraz bliżej.
            Bleederman wyciągnął przedmiot w stronę pozostałych łowców i wówczas jeden z nich podszedł, a następnie wylał jakiś płyn na metal. Przez moment unosił się zeń dym; żelazo wyraźnie się rozgrzewało, jakby mając zaraz zmienić barwę na rozżarzoną czerwień, a następnie biel. Mężczyzna, nie odrywając dłoni od policzka niebieskookiego, przysunął do niego przyrząd, nachylając się tak blisko, że pozostali zapewne nic nie widzieli. Górną częścią dłoni odsunął szaro-niebieskie włosy, odsłaniając krwiste oko, oznaczone pieczęcią. I kiedy już przybliżał doń metalową rzecz, Ciel nagle to ujrzał.
            Patrzył mu w oczy i czytał z nich.
            I widział wyraźnie.
            Za zimną, kryształową powłoką kryła się starannie ukrywana studnia. Niezwykle głęboka i pełna tego czegoś, co tak bardzo nie pasowało do obrzydzenia i gniewu.
            Gorycz.
            Ogromne pokłady goryczy, która zalegała niczym hałdy zbędnego gruzu, odsuwane jak najdalej od siebie.
            Rakoczy... Czy ty uciekasz przed sobą?
            -Sebastian!
            W jednej chwili wszyscy ludzie drgnęli, zaś blondyn wyprostował się. Dźwięk rozrywanego metalu i pękających ogniw żelaznego łańcucha rozniósł się wokół tak głośno, że ludzie mocno się skrzywili. Z początku chyba nie zrozumieli, co się dzieje, dopóki wokół nich nie zaczęły latać czarne pióra.
            -Demon się zerwał! – Zaczęli wołać.
            -Bestia ucieka!
            -Demon!
            Fioletowooki otworzył szeroko oczy, cofając się parę kroków w tył. Łowcy demonów krzyczeli jeden przez drugiego, wyciągając swoją drobną broń. Czwórka zbiła się w swoje małe grono, przygotowując się. Wszyscy odsunęli się do drzwi, byleby uniemożliwić Michaelisowi ucieczkę.
            Może trzy sekundy trwała przerwa między zerwaniem łańcuchów przez Sebastiana, a uwolnieniem młodego hrabiego. Lokaj podał mu dłoń, na której ten wsparł się, wstając.
            -Paniczu, nie zbliżaj się do owej Czwórki. Mają oni broń zdolną zabić demona. Taką jak miecz, którym posługiwał się Claude Faustus – szepnął chłopcu demon, nim obaj zaatakowali ludzi.
            Wszystko działo się w diabelnie szybkim tempie, lecz łowcy demonów reagowali błyskawicznie. Niemal nie ustępowali prędkością ruchom demonów, które nań nacierały. Czwórka wyszła na przód, starając się bronić pozostałych, lecz szybko ludzie zorientowali się, że zbici pod jedną ścianą sami doprowadzą do swojej klęski. Próbowali zatem rozpierzchnąć się w całym pomieszczeniu tak, aby otoczyć demony.
            Ciel nie umiał walczyć wręcz. Szybko jednak powalił jakiegoś człowieka z mieczem, zabierając mu go. Jako bestia z piekieł chyba odruchowo zadawał celne ciosy, parował w odpowiednim czasie i nacierał na mężczyzn. Zranił dwóch, lecz łowcy byli naprawdę dobrze przygotowani i unikali nieraz jego ataków z tanecznych wyskoków.
            Kątem oka widział, że Czwórka skupiła się na Sebastianie, dla którego zwodzenie ich zdawało się dziecięcą igraszką; tak prostą, iż ich broń nie sięgnęła go ani razu.
            W ostatnim momencie wygiął kręgosłup w tył, unikając czyjegoś ciosu, a następnie błyskawicznie przebił atakującego mieczem. Ostrze przeszło gładko przez miękki bok, przecinając mięśnie i wnętrzności bez trudu. Kiedy się odsuwał, krwawa posoka trysnęła mu na twarz. Zlizał ją odruchowo i poczuł jak smak pełen gniewu, strachu i sztucznej odwagi, które smakowały niczym rozgryzany żuk, wypełnia jego usta skrawkiem duszy. Skrzywił się, odbijając ostrze kolejnego łowcy.
            I to my jesteśmy obrzydliwi?
            Wychwycił dźwięk łańcucha. Brzmiący jak drobne dzwoneczki, czysty odgłos zmieszał się ze świstem i głuchym trzaskiem, kiedy rozpędzona, naszpikowana kolcami kula korbacza uderzyła nietrafnie w ścianę miast w Michaelisa. Broń Rakoczego była naprawdę piękna, co chłopiec musiał stwierdzić mimo celu, do jakiego została stworzona.
            Zabił dwoma ciosami już trzeciego człowieka. Choć wciąż nacierało na niego pięciu, wiedział, iż Sebastian stał przed większym wyzwaniem. Łowcy należący do Czwórki poruszali się w sposób sprawniejszy, zręczniejszy i znacznie odróżniający ich od zmęczonych już pozostałych.
            Lokaj, mimo że nie miał swojego fraka z „magicznymi” pazuchami, wyciągał w jakiś sposób srebrne noże, rzucając nimi w mężczyzn. Ci unikali części zastawy, niezrażeni specyficznym talentem czarnowłosego.
            Czwarty łowca padł, wydawszy z siebie głuchy krzyk. Kolejny najwyraźniej zaczął tracić wiarę w siebie, chociaż teoretycznie walczył tylko z chłopcem. Cofał się w tył małymi kroczkami, trzymając w drżących dłoniach bułat. Przerażenie w jego oczach przyciągnęło w irracjonalny sposób Ciela, który wpatrzony weń natrętnie skierował ku niemu kroki. Mężczyzna krzyknął, kiedy hrabia, unikając ciosów pozostałych przy życiu dwóch mężczyzn, rzucił się w przód, małą dłonią łapiąc błyskawicznie ofiarę za twarz. Ten wziął zamach, lecz nie zdążył opuścić ręki, bowiem z ogromną siłą poleciał na ścianę, rozbijając sobie czaszkę.
            Tylko dwóch mężczyzn go atakowało. Jednak ich ruchy były ociężałe i zmęczone, dzięki czemu młody hrabia szybko ich zabił.
            Tuż po tym jak wyprostował się znad ostatniego ciała, coś uderzyło go mocno w plecy. Nagle padł na kolana, nie mogąc utrzymać równowagi. Czuł gorącą krew, która zaczęła ściekać strumieniami po plecach z szerokiej i głębokiej rany. Zdążył jeszcze odwrócić głowę w bok, by dojrzeć twarz najmłodszego z Czwórki, chłopaka z kosą, który uśmiechnął się okrutnie i wrócił szybko do Sebastiana.
            Czuł rozrywający ból. Ciągnąca się od prawego ramienia do niemal lewego biodra rana paliła.
            Uderzył głową o posadzkę, padając nań bezwładnie. Zamknął powoli oczy, wypuszczając resztki powietrza z martwych płuc. I nim pogrążył się w ciemności, usłyszał wołanie demona. Jego demona? A był tam ktoś jeszcze? Chyba tak...

            Śmierć. Po bólu jest spokojna. Ciemna i otulająca wszystko jak koc mroku, który nachodzi na nocne niebo.
            Co ja tu robię? Dlaczego? Przecież jestem nieśmiertelny. Byłem? Ciepło. Nie, zimno. Czy to fale? Nie, ja się nie ruszam.
            Śmierć. Chyba jest przyjemna. Ale straszna. Łapie ludzi tak, jak chwyta się motyla w dłonie.
            Tu jest tak ciemno. I pusto? Nie wiem. Sebastianie, przyjdź po mnie, dobrze? Nie chcę być sam.

            ...Otworzył oczy, nie wiedząc, co się dzieje. Czuł chłód brudnej posadzki i ciepłą wciąż krew na plecach. Materiał ubrań przylepił się do skóry, nieprzyjemnie drażniąc. Lepka posoka przestała już płynąc z rany, co oznaczało chyba tylko jedno.
            Żyję.
            Gorzki uśmiech pojawił się na jego bladej twarzy. Czerwone ślepia, zakryte szaro-niebieskimi włosami patrzały bystro, nadspodziewanie wyostrzając obraz. Czuł się... Dobrze. Doskonale. Żywo.
            Przyciągnął do głowy ręce i podniósł się na przedramionach. Słyszał uderzenia metalu i ciężkie oddechy ludzi. Naraz przypomniał sobie, co się tak naprawdę dzieje i spojrzał w kierunku źródła dźwięków.
            Jeden z Czwórki leżał nieżyw lub nieprzytomny; prawdopodobniej to pierwsza opcja była właściwą. Sebastian tymczasem walczył jego tasakiem, patrząc na trzech ostałych wrogów z poważnym wyrazem twarzy, jakby nagle zdał sobie sprawę, że przeciwnicy są groźni; zbyt groźni jak na ludzi.
            Demon zablokował bronią cios kosy i włóczni, lecz nie zdążył uniknąć potężnego uderzenia korbacza. Naszpikowana metalowymi kolcami duża, ciężka kula wbiła się w jego brzuch, raniąc go mocno.
            Czarnowłosy musiał podeprzeć się kolanem. Choć wciąż przytomny, widać było, że czuł ból. Jego brwi ściągnęły się, niemal stykając, zaś ręce dzierżące broń zadrżały.
            Ciel patrzył na to z szeroko otwartymi oczyma. I nagle jego wzrok skrzyżował się z czerwonym spojrzeniem lokaja, który wtedy otworzył usta, chcąc najwyraźniej coś powiedzieć.
            Nie zdążyłby.
            Chłopiec widział, jak w stronę jego głowy leci kolejny cios korbacza.
            Ranny nie dałby rady go uniknąć. Nawet jako demon.
            Poczuł gniew. Ogromny, silny gniew, którego potęga ogarnęła cały jego umysł ciepłym – nie, gorącym ramieniem. Wszystko w nim zapłonęło z jedną jedyną myślą. Rzucił się w przód. Wokół zatańczyły brunatne pióra.
            Ciel widział wszystko normalnie. Prawie. Bo reagował teraz szybko. Za szybko.
            Nie minęła sekunda, a on dłonią przyszpilał Rakoczego do ściany. Blondyn wpatrywał się weń przerażony i zdezorientowany. Stalowy korbacz upadł na podłogę.
            -Nie waż się tknąć mojego lokaja – szepnął mu hrabia.
            I dopiero wtedy zdał sobie z czegoś sprawę.
            Nie miał już ciała człowieka.
            Jego ręka kończyła się długimi, ostrymi, czarnymi szponami, które zostawiały czerwone szramy na szyi Bleedermana. Nie widział reszty ciała, ale czuł, że na głowie ma dwa ciężkie rogi. Pióra wokół zaś brały się ze skrzydeł, które wydawały się wyrastać z nicości na jego plecach.
            Uśmiechnął się i przejechał po zębach językiem. Te okazały się być teraz ostrymi szpilami.
            Był demonem.
            Prawdziwym.
            Wreszcie.
            Uderzył mężczyzną jeszcze raz o ścianę, chichocząc szaleńczo. Rakoczy jednak musiał przeżyć ogromny szok, gdyż zemdlał, zadrżawszy uprzednio.
            Ciel puścił go zatem i powoli odwrócił głowę do pozostałych łowców. Wpatrywali się w niego z niedowierzaniem, jakby stało się coś, co miejsca mieć nie miało prawa.
            -Paniczu... – Rzekł cicho lokaj, uśmiechając się półgębkiem. Jego oczy lśniły piekielnym płomieniem, tak jak oczy hrabiego, który wciąż czuł szaleńczą potrzebę mordu tych, którzy ośmielili się zaatakować i zranić jego własność.
            Na raz obaj rzucili się do walki. Sebastian zaatakował mężczyznę z włócznią, zaś młody demon obrał za cel tego, który niedawno zadał mu niemal śmiertelny cios. Tym razem uważał na ostrze kosy, poruszając się jednak tak szybko, że łowca prawie nie dostrzegał, jak chłopiec się przemieszczał.
            Nie trwało długo nim walka dobiegła końca. Czarnowłosy również rozprawił się już z przeciwnikiem. Młody hrabia cały czas się uśmiechał, czując w rękach tę niesamowitą moc, jaką dawała demoniczna forma.
            Czyli to jest potęga demonów.
            Emocje jednak opadły. Ciel zamknął oczy i uspokoił się, chcąc z powrotem zmienić postać. Przez chwilę nie działo się nic, lecz po chwili jego siła woli poczęła go zmieniać. Czuł jak krążąca wszędzie aura zanika wraz z ponownym przybieraniem ludzkiej formy. Znów miał ciało chłopca, niskie i wątłe. O dziwo, przyszło mu to dość naturalnie.
            Pozostał jedynie były guwerner.
            -Paniczu – lokaj niespodziewanie położył mu dłoń na ramieniu. Odwrócił nań wzrok. – Twoja prawdziwa postać jest, doprawdy, przeraźliwie urzekająca.
            Kącik ust drgnął w mimowolnym uśmiechu, lecz nie odpowiedział nic. Podszedłszy za to do Bleedermana, klęknął obok niego, muskając policzek już zwykłymi palcami. Blondyn drgnął i, mrugnąwszy kilkukrotnie, odzyskał przytomność. Rozejrzał się wokół, dostrzegając martwych towarzyszy. Następnie jego pytający wzrok padł na Ciela.
            -Co się...
            -Ostałeś się tylko ty. Przykro mi, ale dziś jest dzień twojej śmierci. Chociaż nie, nie jest mi przykro. Sam jesteś sobie winien – rzekł chłopiec, kładąc rękę na jego twarzy.
            Mężczyzna otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, lecz milczał. Posłyszana informacja musiała, widać, zostać przyswojona, co nastąpiło już po chwili. Człowiek zacisnął szczękę, po czym odezwał się wreszcie.
            -Pożresz moją duszę – nie spytał. Stwierdził fakt.
            Phantomhive odpowiedział kiwnięciem głowy, zbliżając się doń. Sebastian w milczeniu obserwował, jak jego pan siada dla wygody na ofierze, wydającej się za bardzo pogodzonej z czekającym ją losem.
            Chłopiec powoli położył drugą dłoń na jego twarzy, palcami sięgając skroni. Patrzył z zafascynowaniem na swój „posiłek”, pamiętając, co zaraz poczuje. Choć jego smak wciąż był nieznany.
            Nagle jednak Rakoczy zaczął mówić. W jego głosie zaś nie dało się już zaznać nienawiści. Bezbrzeżny gniew i pogarda znikły, zastąpione szczerym smutkiem i żalem.
            -Tak myślałem. Chciałem wierzyć, że uda mi się ciebie pokonać, lecz od początku wiedziałem, iż jesteś zbyt silny. I nie dasz się zabić tak łatwo. A teraz to ja zginę, z ręki mojego najgorszego oprawcy, który zatruwał mnie od samego początku – wpatrywał się w niego intensywnie ametystowymi oczyma. Znikła maska zniesmaczenia, odsłaniająca to, co demon ujrzał wcześniej. Studnię bez dna.
            -Co to ma znaczyć? – Zapytał, lekko zaskoczony jego słowami. Na moment przestał się zbliżać, wyczekując odpowiedzi. Blondyn uśmiechnął się gorzko, zauważając jego zainteresowanie.
            -Przecież wiesz. Wiedziałeś chyba od początku, mój drogi chłopcze. I ty jedyny zdawałeś sobie doskonale sprawę, że miłość do demona nie ma prawa istnieć. Nigdy. Niemożliwa, niedościgniona. Ale i tak trwająca uparcie, wyciskająca boleśnie żywotne soki.
            Wciągnął powietrze, chcąc powiedzieć coś, zaprzeczyć, zbyt zszokowany tą informacją, lecz poczuł palec człowieka na ustach, każący im milczeć.
            -Moja miłość do ciebie mieszała się z nienawiścią do demonów. Do tej obrzydliwej rasy, która niszczy wszystko. I widzisz, kochany Cielu, starałem się ową nienawiścią przysłonić prawdę. Niemal mi się to udało, nie sądzisz? Chociaż z początku odwlekałem wszystko – już nie mówił, lecz szeptał z opuszczoną głową, jakby zawstydzony własnymi słowami. Phantomhive tymczasem nadal patrzył nań z niedowierzaniem, nie mogąc uwierzyć, że... Że mężczyzna go jednak kochał.
            -I teraz siedzę tu, bez szans na to, że się wydostanę. Ale, choć zabrzmi to obrzydliwie tanio... Cieszę się, że to ty mnie zabijesz. Bo twoja twarz będzie ostatnim widokiem, który ujrzę. I wstyd mi, że wcześniej nie potrafiłem zdobyć się na szczerość z samym sobą. Raczej mi już nie wybaczysz, lecz wiedz jedno. Kocham cię, Cielu. Kocham cię – spojrzał mu w oczy, wyraźnie cierpiąc.
            Chłopiec oparł się czołem o jego czoło. Czy mógł mu wybaczyć? Cóż, to tylko człowiek, a ludzie zawsze byli, są i będą fałszywi. Był jeden sposób, aby dać mu trochę spokoju.
            Zamknął oczy z postanowieniem zabicia Rakoczego jak najszybciej. Nie miał wyrzutów sumienia, lecz żal zalewał jego umysł. Bo jednak czuł pewien sentyment do blondyna. I może tak czułby się Sebastian, gdyby odpowiadał na jego uczucia, kiedy niegdyś przyszedł czas, aby pożreć niebieskookiego?
            Ogarnęła go ta sama żądza, co kiedyś. Czuł, jak dusza mężczyzny przepływa wszystkimi naczyniami; przebija się przez komórki, tłocząc i kotłując w skroniach. Nie chciał przedłużać tego momentu, lecz niespodziewanie... Bleederman przyciągnął go do siebie, kładąc ciepłe wargi na jego ustach.
            Odpowiedział nań delikatnie. Lecz zaciągany wgłąb, zgodził się na pogłębienie go z każdym ruchem. Cały czas jednak naciskał na czaszkę mężczyzny, wiedząc, że ten moment nie potrwa długo.
            Tak, Rakoczy. Masz rację. Fatalne uczucie. Wiem, co czujesz. Tak doskonale to wiem...
            Tuż przed dźwiękiem łamanej kości, poczuł łzę, która spływając po policzku, musnęła i młodego demona. A później był tylko smak duszy i krew w ustach.
            Czuł to. Teraz był pewien, że słowa Bleedermana to prawda. Skrajności. Bolesne skrajności, kontrastujące w okrutnie bezlitosny sposób. Miłość i nienawiść. Fascynacja i obrzydzenie. Pragnienie i pogarda. I wszechobecny ból, posypany obficie goryczą.
            Ciało mężczyzny stało się bezwładne, a opasające hrabiego ramiona opadły. Kiedy Ciel się odsunął i oparł martwe już ciało o ścianę, ujrzał przymknięte oczy o pięknej, niegdyś błyszczącej żywo barwie ametystu i wrzosowiska o zachodzie słońca. Jasne blond włosy opadały niemal białymi kosmykami na jeszcze bledszą niż zwykle twarz. Z kącika wąskich, sinych ust spływała strużka szkarłatnej posoki.
            Wstał, zlizawszy krew z palców. Spojrzał na rozrzuconą broń i pomyślał, że już nigdy więcej nie chce tu wracać.
            -Sebastianie, urządzisz pochówek Rakoczemu. Włóż jego ciało do Lapidium, a gdy tylko je zakopiesz, spakuj trochę moich rzeczy. Niewiele. Wyprowadzamy się stąd jak najszybciej – rzekł do demona, otwierając drzwi na górę.
            -Tak, mój panie.

            Jeszcze wieczorem wsiedli na konie, które należeć musiały do łowców. Puścili wolno osiem zwierząt, zatrzymując sobie trzy z nich. Na grzbiet niskiej kasztanki wsadzili pakunki hrabiego. Pod Cielem jechał spokojny karosz, zaś lokaj dosiadał gniadej klaczy.
            Choć na to nie wyglądało, chłopiec czuł, że Sebastian nie cieszył się ze sposobu zabicia byłego guwernera. Nieśmiała myśl zrodziła się w jego głowie, że może demon jest zazdrosny, gdyż w pewien sposób odpowiada na jego uczucia. Nie był pewien, lecz ta właśnie nadzieja cieszyła go, gdy wyruszali.
            Za nimi stały tysiące wspomnień, walka, krew i żałość. Padół nieszczęść, jakim okazała się czarna rezydencja. Przed nimi były jedynie puste, wrzosowe pola, lecz chłopiec, galopując przy demonie, wiedział, że ten znajdzie im inne miejsce, w którym spędzą kolejne miesiące. Póki coś bądź ktoś znów nie każe im odejść. Lub póki sami nie odejdą. I miał cichą nadzieję, że tak pozostanie już na wieczność.

***

I tak oto zakończyłam moje pierwsze, naprawdę długie opowiadanie. Proszę się nie martwić, gdyż jeszcze za tydzień pojawi się epilog, który ostatecznie zamknie "Chekku-meito". Mam nadzieję, że nie zawiodłam niczyich oczekiwań ^w^

piątek, 15 lutego 2013

Rozdział XXIII

            -Paniczu... – Słaby głos, tak cichy, że jedynie dzięki demonicznej wrażliwości owego zmysłu chłopiec go dosłyszał, dobiegł go od strony lokaja.
            Jego zmaltretowane ciało nie wisiało już tak bezwładnie, jednak głębokie rany o ciemnych od trującej maści brzegach, które Belladonna porozrywała na bladej skórze jego pleców, nadal sprawiały wrażenie istoty na krawędzi życia. Aż Ciel zdziwił się, jak demon mógł znaleźć siłę na mówienie.
            -Paniczu... – Spróbował znów. – Przepraszam... W tym momencie, niestety, nie... Nie dam rady cię obronić przed nimi...
            -Milcz. I tak nie masz sił.
            Mimo że chłopiec nie taki miał zamiar, zorientował się, iż jego słowa brzmią co najmniej bezczelnie. I bardzo, ale to bardzo okrutnie. Nie zdecydował się jednak na ich sprostowanie, bowiem na raz znów dały się słyszeć kroki. Mnóstwo kroków. Tak dawno nie słyszał ich dźwięku, że nie potrafił już rozróżnić, ile osób schodzi na dół.
            Wreszcie – jak się okazało - mężczyźni wpadli do pomieszczenia, wprowadzani przez Rakoczego, który otworzył drzwi i zapraszającym gestem zachęcał do wejścia. Lecz to, widać, było zbędne, gdyż jedenastu rosłych ludzi samych z radością i bezlitosnymi, snobistycznymi, dumnymi uśmiechami lub bez ustawiali się w środku, przyglądając to młodemu hrabiemu, to jego lokajowi. Z tym, że starszy demon pochłaniał ich uwagę o wiele bardziej.
            Ciel przyjrzał im się. Dwóch miało obfitą dość tuszę, twarze trzech zdobiły brzydkie blizny w różnych miejscach. Reszta nie wyróżniała się niczym szczególnym. Z zadowoleniem stwierdził, iż żadnego z przybyłych nie znał, będąc człowiekiem.
            Wtem Bleederman wyszedł przedeń i, biorąc w dłoń Belladonnę i skręcając ją schludnie, począł przemawiać.
            -Moi drodzy znajomi! Jak widzicie, nie rzucam słów na wiatr. Niegdyś obiecałem wam, iż osobiście złapię demona noszącego różne imiona, obecnie Sebastiana Michaelisa, który zabił i pożar ł duszę mojego ukochanego ojca. I tak oto, po długich poszukiwaniach, wreszcie pojmałem paskudnego stwora. Co więcej, schwytałem także jego małego kontrahenta, zmienionego brutalnie w tej samej rasy plugawą bestię, noszącego wciąż ludzkie imię – młodego byłego hrabiego Ciela Phantomhive’a.
            Wśród mężczyzn zapadła cisza. Ich oczy nie zajmowały się już demonami – wszystkie, co do jednego, skierowane były na postać blondyna, który w świetle świec, dumny i wyprostowany wyglądał niemal nieziemsko. I ta właśnie myśl zakłóciła myślenie chłopca, który zmrużył oczy, wpijając weń krwiste tęczówki i próbując przeszyć na wylot tak uporczywie nieznane myśli.
            -Tak więc, jako jeden z obecnej tu w pełnym gronie Czwórki, chciałbym teraz prosić was o wyznaczenie sposobu w jaki zakończymy ten szyderczy dla ludzkości i Boga byt owych demonów. Jedyne, o co proszę, to możliwość przeprowadzenia ceremonii zerwania kontraktu – spojrzał po nich poważnym wzrokiem.
            Ceremonia zerwania kontraktu? To znaczy...
            W tym momencie wszyscy obecni w panującej ciszy usłyszeli chrapliwy, zduszony głos Sebastiana, który jednak przybrał na sile i władczości odkąd odezwał się po chłopca po raz ostatni.
            -Żałosne śmieci... Nie rozśmieszajcie mnie... Ceremonia zerwania kontraktu, o której mówicie jest niczym... I nie ma wpływu na połączenie między mną... A moim paniczem – powoli odwrócił głowę tak, aby móc przeszywać pełnym pogardy i chęci mordu wzrokiem zebranych łowców.
            Rakoczy jednak w tym momencie szybko zamachnął się. Świst i trzask. Świt i trzask. Świst i trzask. Belladonna uderzyła czarnowłosego trzykrotnie, raniąc po raz kolejny. Tym razem demon nie wydał z siebie najcichszego dźwięku. Zaś Ciel poczuł jeszcze silniejszy gniew.
            -Nie odzywaj się, szkarado. Bestia w klatce nie ma już głosu. Do tej pory lekce sobie mnie ważyłeś, lecz twój czas się kończy. Wiś spokojnie, a na razie nikt ci nic nie zrobi – rzekł sucho blondyn, zwijając swój bicz na nowo. Żaden z mężczyzn się nie odezwał. W milczeniu wpatrywali się wciąż w Rakoczego, na którego twarz znów wkroczył lekki uśmiech. – A więc, panowie. Jakie są wasze propozycje?
             Po krótkiej chwili ciszy odezwał się pierwszy głos.
            -Najlepiej zacząć go ćwiartować i wypalać żelazem serce oraz mózg. Oczywiście, korzystając również z jednej z trucizn, na przykład Trójcy Mandragory – powiedział wysoki brunet o twarzy i oczach szczura.
            -Można także postrzelić go w siedem punktów, a następnie wykończyć – odezwał się inny, o jaśniejszych włosach.
            -Nie, nie zasługuje na taką łaskę. Obedrzyjmy go ze skóry i polewajmy rany truciznami. Dopiero potem poćwiartować, przypalać i dobić Złotymi Ziołami lub Kaszmirowym Soplem – te słowa wyszły z ust mężczyzny o ciemnej karnacji i stalowym spojrzeniu.
            Padło jeszcze kilka propozycji; niektóre bardziej, inne mniej brutalne. Każdej z nich wysłuchał Rakoczy oraz trzech innych mężczyzn, którzy milczeli wśród mówców. Najwyraźniej to oni musieli należeć do Czwórki, lecz młodego hrabiego nie to interesowało.
            Jak śmieją? Jak śmieją wymyślać takie sposoby śmierci dla mojego lokaja?!
            Wreszcie ludzie zamilkli, zaś Bleederman i owa trójka odeszli na bok. Szeptali między sobą, to potakując, to kręcąc głową w zaprzeczeniu przez parę dłużących się minut. Niebieskooki nawet ich nie słuchał, starając się usilnie wymyślić cokolwiek, nim Sebastian... Nim Sebastian zostanie zabity.
            -Dobrze. Drodzy przyjaciele! Wybraliśmy sposobną śmierć dla plugawego stwora. Zostanie on wpierw zbity korbaczem, zaś potem uśmiercony Złotymi Ziołami. Przyzwolono mi również dokonać ceremonii na młodszym demonie, obecnie Cielu Phantomhive’ie, za co serdecznie dziękuję. Jego los oddam następnie w ręce hrabiego Jose de Dragón – tutaj Rakoczy wskazał na stojącego obok, postawnego szatyna o jasnych, wręcz mlecznych oczach i twarzy, którą przecinała długa, głęboka bruzda, ciągnąca się od lewego łuku brwiowego do niemal kącika ust, nienormalną barwą tworząc kontrast do jego ciemnej karnacji. – Nie zostało mi przeznaczone ujarzmienie tak młodej, a już skalanej duszy, lecz to ja użyję korbacza na drugim demonie.
            Czy młodemu hrabiemu się wydawało, czy były guwerner naprawdę wydawał się bardziej zadowolony z faktu, iż zabije Michaelisa?
            -Na razie jednak, drodzy koledzy, zapraszam na ucztę. Te bestie nie wydostaną się z piwnic same, zaś wy – jak się domyślam – po długiej podróży jesteście zmęczeni. Proszę zatem wrócić na górę, ja w tym czasie zamknę demony dla pewności.
            Po jego słowach wszyscy mężczyźni – za wyjątkiem blondyna – wyszli. Już na schodach Ciela dobiegły rozpoczynające się wreszcie rozmowy na różne tematy, odbiegające od złapanych. Fioletowooki, zamknąwszy zań drzwi, zaczął przenosić do kąta jakąś ogromną skrzynię. W świetle płomieni chłopiec dojrzał, że jej boki i klapa są bogato zdobione i obite metalem. Szlachetne, heblowane pięknie drewno nie nadawało się na zwykłe pudło. Ich kat przenosił wielki, potężny kufer.
            Rakoczy, po ustawieniu drewnianej skrzyni mniej więcej w połowie ściany, odchylił się do tyłu i w bezczelny, niespieszny sposób przeciągnął. Parę kości chrupnęło, a jego twarz wykrzywił delikatny grymas. Następnie zaś sięgnął za pazuchę płaszcza i wyciągnął niewielkie puzderko. A przynajmniej tak myślał obserwujący go Ciel. Po otwarciu go mężczyzna wziął w dłoń... Małą strzykawkę, wypełnioną w jednej czwartej jasnym, klarownym płynem.
            -Ach... Złote Zioła... Zaprawdę, bolesną śmierć ci wybrali, śmieciu. Nie wiem czy zasługujesz na to, aby potraktować cię czymś tak wyjątkowym, ale nie będę się sprzeczał z ostatecznym wyrokiem. Przynajmniej mam pewność, że jutro nie otworzysz więcej twych parszywych ślepi – rzekł cichym, zadowolonym głosem, wbijając brutalnie igłę w mięsień na łopatce Sebastiana. Demon drgnął nieznacznie, napinając mimowolnie ramiona, jednak milczał. Łowcy zostało trochę płynu w strzykawce.
            -To jest jedynie lekki środek, żebyście nie uciekli. Można powiedzieć, że demoniczny lek nasenny, choć jego skutki nie zawsze bywają przyjemne – zaśmiał się lekko, zbliżając się ku hrabiemu.
            Jego mroczny wyraz twarzy niemal przerażał chłopca, który mimo to oddał ponure spojrzenie z równą mocą. Odpowiedział mu gorzki uśmiech, lekki ból w ramieniu i uczucie przepływającej pod skórą cieczy. Nim jednak mężczyzna wyprostował się, w sztucznie czułym geście przeczesał jego włosy. Następnie zaś wziął na ramiona i... Wrzucił do kufra, uprzednio rozcinając więzy na plecach i nogach. To samo uczynił z Sebastianem, z tym, że nie cisnął jego bezwładnym ciałem na chłopca, a lżej położył obok.
            -Ta piękna skrzynia to Lapidium. Po zamknięciu tu kogoś, nie da się otworzyć jej wieka od środka. Dzięki temu zostaniecie tu grzecznie, póki nie wrócimy. A zatem: dobranoc, paskudne demony. Niech wam Bóg ześle we śnie wizję piekła – powiedział Rakoczy i zamknął z trzaskiem kufer. Dał się jeszcze słyszeć chrzęst zamków przy wieku, a ostatnim, co dobiegło młodego hrabiego był głuchy odgłos zamykanych drzwi.
            Michaelis nie ruszał się, leżąc połową ciała na nim. Młody demon miał tuż obok siebie jego nagie, poorane czerwienią plecy. Co prawda, nie widział odwróconej w drugą stronę twarzy, lecz nie musiał. Wystarczająco raziły go strupy zakrzepniętej krwi i wspomnienie krzyku, przepełnionego cierpieniem. A jeśli nawet czarnowłosy je wydawał, on zapewne wiłby się w przerażającym paroksyzmie bólu.
            Westchnął mimowolnie, przecierając nadgarstki i mięśnie. Właściwie nie musiał, lecz namoczona piekącą substancją lina zostawiła nań ciemniejsze pręgi, które niszczyły nieskazitelną bladość jego skóry, godząc w poczucie estetyki.
            Nagle usłyszał cichy chichot tuż obok siebie. Znieruchomiał na raz, wpatrując się w powoli odwracającego się doń Sebastiana. Cyniczny uśmiech uderzył go swą... Naturalnością. Demon naprawdę wydawał się śmiać z całej sytuacji, niby z niewinnej igraszki od losu.
            -Sebastian? – Szepnął, pytająco nań patrząc, lecz został szybko uciszony jego wargami, kiedy lokaj niespodziewanie złożył na jego ustach krótki pocałunek. Przez chwilę spoglądał z niedowierzaniem w jego szkarłatne oczy. Ale w końcu zrozumiał.
            Co za drań – pomyślał, ściągając brwi.
            -Ty... Udawałeś – rzekł z niemal wyrzutem.
            Czarnowłosy ułożył się wygodniej na boku, podpierając w miarę możliwości ręką. Jego arogancja sięgała wręcz granic, kiedy miotał zadowolonym wzrokiem po twarzy hrabiego. Wreszcie zatrzymał się na demonicznych oczach, których surowe spojrzenie domagało się odpowiedzi.
            -Nie, paniczu. A przynajmniej, nie cały czas. Podczas... Biczowania... Naprawdę byłem bliski szaleństwu. Maść, której użył ten śmieć, musiała być stworzona z wielu okropnych trucizn. Wcześniej również nie dałbym rady nic zrobić. Lecz kiedy przyszli pozostali łowcy, trucizna przestawała działać. Wolałem jednak przeczekać i odzyskać jak najwięcej sił, udając słabszego niźli byłem. A teraz obaj dostaliśmy jedynie słabą substancję, której działania właściwie nie będzie czuć.
            Mówiąc to, przeczesywał szaro-niebieskie włosy, widocznie starając się je jakoś ułożyć. Phantomhive nie reagował na to. Co by nie mówić, w jakiś sposób palce demona, nie odziane w białe rękawiczki, przyjemnie go głaskały, uspokajając. Ale w końcu wypadało mu się odezwać.
            -Rozumiem, że teraz jesteś w stanie nas uwolnić i zabić tych przeklętych łowców, tak?
            -Nie, paniczu – odrzekł, nie zastanawiając się długo. Chłopiec zdębiał.
            Jak to... „Nie”? Czy to ma być sprzeciw?
            Demon jednak musiał zauważyć jego osłupienie, bo uśmiechnął się ciut szerzej i przystąpił do wyjaśnienia.
            -Chodzi o to, paniczu, że Lapidium jest niezwykłym przedmiotem. Żaden demon, anioł, Bóg Śmierci czy inna „bestia” nie dałaby rady otworzyć go od środka. Niewiele takich krąży po ziemi, lecz nie dziwi mnie, iż łowcy demonów znaleźli się w posiadaniu jednego. Tak więc, musimy poczekać aż zdecydują się oni wrócić i dopiero wówczas można ich zaatakować – lokaj nie przestawał głaskać jego głowy, co w końcu stało się nieco krępujące. – Jakie zatem masz rozkazy, paniczu?
            Ciel podniósł jedną brew. Rozkazy? Ależ to chyba oczywiste! Chyba, że... Demon chce mu coś w ten sposób przekazać.
            -Poczekamy. Uderzysz na nich dopiero, kiedy będą prowadzić cię na pierwszy etap twojej „śmierci” lub gdy wezmą mnie do odprawienia ceremonii. Zależnie od tego, co będzie wcześniej. Następnie zabijesz tamtych ludzi; możesz przy okazji się pożywić. Lecz pamiętaj: Rakoczego zostawisz mnie. To rozkaz.
            -Tak, mój panie.
            Michaelis położył dłoń na piersi, jednak miast pochylić głowę, zbliżył się do niego, patrząc nań z dziwnym błyskiem w oczach. Ciel wiedział, co on planuje. Chwycił go zatem za kark, samemu przyciągając ku sobie i pocałunkiem pieczętując polecenie.
            Sebastian objął chłopca ramionami, mimo że on już się odsuwał. Przytulił do gołego torsu, gładząc głowę policzkiem. Phantomhive’owi wydawało się, iż przy okazji wdychał jego zapach. Nie pozostał bierny i również wtulił się weń, przymknąwszy oczy.
            I pomyśleć, że jeszcze niedawno myślałem, że może... Możemy z tego nie wyjść.
            Nagle dłonie lokaja poczęły błądzić wzdłuż jego pleców. Zatrzymywały się tu i ówdzie, lecz szybko wznawiały swą wędrówkę, pozostawiając ciepłe ślady. Mężczyzna, widać, subtelnie dawał mu znak, na co ma ochotę. Zwłaszcza, że zaczął składać delikatne pocałunki na jego skroni, kierując się ku dołowi.
            Młody hrabia zdziwił się nieco. Nie myślał, że ten tak szybko odzyska „siły”, zważywszy na to, że przed niecałymi trzema godzinami był biczowany. Uśmiechnął się pod nosem złośliwie.
            -Sebastianie, co ty robisz? – Zapytał, niby ze zdziwieniem.
            Czerwone oko szybko znalazło się tuż przed nim, przymrużone lekko.
            -A co byś chciał, żebym robił, paniczu? – Odrzekł niewinnym głosem, owiewając jego twarz tym niepowtarzalnym, niezwykłym zapachem.
            -Hm...
            Miast odpowiedzieć, uśmiechnął się szerzej. Demon nie czekał dłużej – natychmiast wrócił do całowania chłopca, tym razem otwarcie. Przemieścił się nad niego, układając drobne ciałko pod sobą. Szybko zaczął również rozpinać guziki jego nieporwanej, choć mocno brudnej marynarki i koszuli. Dłonie błądziły teraz bezwstydnie po nagiej klatce, wywołując przyjemne dreszcze.
            Ciel tym razem nie miał wątpliwości. Wiedział, komu ufa naprawdę. I zdawał sobie sprawę, czego chce. Dlaczego miałby zatem oponować? Świadomie całował lokaja, który co chwila ów pocałunek pogłębiał. Z delikatnych ruchów warg powoli zrodziło się gwałtowne pragnienie, dające o sobie znać z obu stron. Namiętność wybijała się za każdym razem z coraz większą siłą, emanując wyraźnie w ciasnym Lapidium.
            Jego mała dłoń wplotła się w krucze włosy, rozkruszając sztuczną, ludzką krew. Druga znalazła sobie miejsce ma policzku demona, gładząc go delikatnie. Sebastian tymczasem począł zsuwać ręką górne odzienie, a gdy już to zrobił, cisnął je jak najbardziej w kąt, ażeby nie wadziło.
            Młody hrabia wtulił się mocniej weń, kiedy lokaj w końcu dobrał się do dalszych części ubrania. Mimowolny wstyd dał o sobie znać w postaci pąsów, które złościły go, a spotkały się ze złośliwym uśmiechem tryumfu od strony mężczyzny.
            Przeklęte ciało człowieka, do diabła!
            Nie zaprzestali jednak dalszych czynów. Nie minęło wiele, aż w końcu zmienili pozycję. Michaelis usiadł, zaś młody demon usadził się nań, nie odrywając się od miękkich, od tak dawna pożądanych ust.
            -Pachniesz tak cudownie, paniczu... – Usłyszał w pewnym momencie, tuż przed tym, jak poczuł ostrożny, wręcz badający jego reakcję dotyk na niższych partiach ciała. Nie odpowiedział, tłumiąc cichy jęk zmarszczeniem brwi.
            Wreszcie się połączyli, niespiesznie delektując każdym ruchem każdym muśnięciem, każdym uczuciem. Ciel, choć naprawdę chciał, zaczął się nieco bać, przerażony pozostałymi, ludzkimi emocjami. Wkrótce jednak wyzbył się ich na rzecz ogarniającej go zewsząd rozkoszy. I wyraźnie widział, a nawet nieraz słyszał, że nie tylko on tę rozkosz czuje.

            Nie wiedział, ile czasu minęło, nim obaj usłyszeli powolne kroki. Nie próbował nawet się domyślać. Ważniejsze, iż było go wystarczająco, by zdążyli nacieszyć się tak długo wyczekiwaną chwilą. A także sobą.
            Na monotonny dźwięk kroków szybko wdzieli ubranie, które mieli. Hrabia milczał właściwie cały czas, lecz zwyczajnie nie czuł potrzeby mówienia niczego. Chyba ostatnie godziny wystarczająco wyjaśniły im obu wiele.
            Tuż przed tym, gdy dobiegł ich szczęk kluczy i otwieranie zamka małego więzienia, Sebastian ostatni raz pocałował go w kark, za co został skarcony spojrzeniem. W czerwonych oczach młodego demona nie było jednak zbyt wiele groźby, a zwykłe ostrzeżenie. Wyraźnie złagodniał. Przynajmniej na teraz.
            Wreszcie wieko Lapidium otwarło się niczym trumna, odsłaniając dlań resztę pomieszczenia, a także wykrzywioną w złośliwym uśmiechu twarz Rakoczego.
            To już będzie koniec tego przedstawienia.

***

Witajcie. Jak widać, XXIII nie jest ostatnim rozdziałem "Chekku-meito". Stało się tak tylko ze względu na to, iż nie zdążyłam napisać całości i postanowiłam podzielić koniec na dwa rozdziały. Mam nadzieję, że ten nie zawiódł niczyich oczekiwań. Jeśli macie jakieś pytania, proszę śmiało pisać w komentarzach ^w^